— Nalej mi, Leśniku — powiedział. — Takie historie należy oblewać. Proszę się ubrać i nie uśmiechać się jak niewinna dziewica. Mam kilka pytań.
Maksym ubrał się. Doktor upił trochę z kubka, skrzywił się i zapytał:
— Kiedy to, mówił pan, do pana strzelali?
— Czterdzieści siedem dni temu.
— Z czego to, mówił pan, do pana strzelali?
— Z pistoletu. Z wojskowego pistoletu.
Doktor znów się napił, znowu się skrzywił i powiedział zwracając się do barczystego:
— Dałbym sobie głowę uciąć, że do tego mołojca rzeczywiście strzelano z wojskowego pistoletu, i to w dodatku z bardzo małej odległości… Ale nie czterdzieści siedem dni temu, lecz co najmniej sto czterdzieści siedem… Gdzie pociski? — spytał nagle Maksyma.
— Wyszły na zewnątrz i wyrzuciłem je.
— Słuchaj, jak ci tam… Mak! Kłamiesz. Przyznaj się, jak ci to zrobili?
Maksym przygryzł wargę i chwilę milczał.
— Mówię prawdę. Pan po prostu nie wie, jak nam szybko goją się rany. Nie kłamię. — Zamilkł. — Zresztą może mnie pan łatwo sprawdzić. Proszę rozciąć mi rękę. Jeżeli rana nie będzie zbyt głęboka, zabliźnię ją w ciągu dziesięciu, piętnastu minut.
— To prawda — powiedziała Ordia, która do tej pory milczała. — Sama to widziałam. Obierał ziemniaki i skaleczył się w palec. Pół godziny później została tylko biała szrama, a na drugi dzień i po niej nie było śladu. Myślę, że on rzeczywiście jest góralem. Gel opowiadał mi o starej góralskiej medycynie, mówił, że górale potrafią zamawiać rany…
— Och, góralska medycyna… — burknął Doktor i znów otoczył się kłębami dymu. — No cóż, przypuśćmy. Wprawdzie skaleczenie palca i siedem kul z bezpośredniej odległości to dwie zupełnie różne rzeczy, ale przypuśćmy… To, że rany zabliźniły się tak szybko, specjalnie mnie nie dziwi. Chciałbym natomiast, aby wytłumaczono mi co innego. Młody człowiek jest przedziurawiony w siedmiu miejscach. Jeżeli te dziury były rzeczywiście przewiercone prawdziwymi kulami pistoletowymi, to przynajmniej cztery z nich — i to każda z osobna! — były śmiertelne.
Leśnik głośno westchnął i złożył ręce jak do modlitwy.
— Jak to, do diabła?! — powiedział barczysty.
— Możecie mi wierzyć — powiedział Doktor. — Kula w sercu, kula w kręgosłupiei i dwie kule w wątrobie. Do tego wszystkiego dochodzi silna utrata krwi i nieuniknione zakażenie. A ja tu w dodatku nie widzę żadnych śladów fachowej interwencji lekarskiej. Massaraksz, wystarczyłaby sama kula w serce!
— Co pan powie na to? — zapytał barczysty Maksyma.
— On się myli — powiedział Maksym. — To znaczy wszystko dokładnie rozpoznał, ale wyciągnął fałszywe wnioski. Dla nas te rany nie są śmiertelne. Co innego, gdyby rotmistrz trafił mnie w głowę… Ale nie trafił… Wie pan, Doktorze, wy sobie nawet nie wyobrażacie, jak żywotnym narządem jest serce lub wątroba…
— N-tak — powiedział Doktor.
— Jedno jest dla mnie jasne — odezwał się barczysty. — Wątpię, aby podrzucali nam taką toporną robotę. Wiedzą przecież, że wśród nas są lekarze.
Nastąpiło długie milczenie. Maksym cierpliwie czekał. A czy ja bym uwierzył? — — myślał. — Pewnie bym uwierzył. Ale zdaje mi się, że ja w ogóle jestem zbyt łatwowierny jak na tutejsze warunki. Chociaż już nie tak łatwowierny jak dawniej. Na przykład nie podoba mi się Memo, który ciągle się czegoś boi. Siedzi pomiędzy swoimi z karabinem maszynowym w rękach i czegoś się boi. Dziwne… Zresztą pewnie boi się mnie. Obawia się prawdopodobnie, że zabiorę mu tę pukawkę i znów wykręcę palce. No cóż, może ma rację… Więcej nie pozwolę w siebie strzelać. To zbyt wstrętne uczucie, kiedy ktoś w ciebie strzela. Przypomniał sobie lodowatą noc w kamieniołomie, martwe, fosforyzujące niebo i zimną, lepką kałużę, w której leżał. — Nie mam tego dosyć… Teraz raczej ja będę strzelał.
— Ja mu wierzę — powiedziała nagle Ordia. — Jego gadanina nie trzyma się kupy, ale to po prostu dlatego, że on jest dziwnym człowiekiem. Nie byłoby sensu wymyślać takiej idiotycznej legendy. Gdybym mu nie wierzyła, zastrzeliłabym go natychmiast po wysłuchaniu takiej historii. Przecież on plecie rzeczy jedne nieprawdopodobniejsze od drugich. Nie ma takich prowokatorów, towarzysze. Może to wariat. Możliwe. Ale nie prowokator… Głosuję za nim — dorzuciła po chwili.
— Dobrze, Kotko — powiedział barczysty. — Wstrzymaj się trochę… Przechodził pan badania w Departamencie Zdrowia Społecznego? — zapytał Maksyma.
— Tak.
— Uznano pana za zdolnego do służby?
— Oczywiście.
— Bez ograniczeń?
— Na zaświadczeniu napisano po prostu „zdolny”.
— Co pan myśli o Legionie Bojowym?
— Teraz myślę, że jest to ślepe narzędzie w czyichś rękach. Najprawdopodobniej w rękach sławetnych Płomiennych Chorążych. Ale wielu rzeczy jeszcze nie rozumiem.
— A co pan myśli o Płomiennych Chorążych?
— Myślę, że to są hersztowie dyktatury wojskowej. To, co o nich wiem, jest nader sprzeczne. Ale bez względu na ich cele muszę powiedzieć, że środki, którymi się posługują… — Maksym pokręcił głową.
— Co pan myśli o wyrodkach?